Wczoraj zima zaskoczyła gdyńską ZKMkę. Romantycznie: ślicznie, biało, puchato, woda po kolana ;p, a tych zaskoczyło.
Na przystanku stał autobus i kręcił kółeczkami w miejscu, ślizgając się na boki. Kierowca co chwilę otwierał drzwi i informował kolejnych pasażerów, że trzeba iść na piechotę aż do kolejki (dworzec kolei podmiejskiej), ponieważ ta dzielnica jest w dolinie i żaden autobus nie da radę pod górkę stąd wyjechać. Ruszyłam więc na piechotę… i tak szłam i szłam… Z kilometr dalej, koło kolejki, nie było żadnego autobusu. Na kolejnym przystanku stał tłum ludności czekającej na trolejbus. Okazało się, że żaden nie przyjechał ponoć od około godziny. To co miałam zrobic? Ruszyłam piechty dalej. Była nadzieja, że na kolejny przystanek przyjedzie autobus z innej dzielnicy. A tam ani busu ani trajtka. Tłum za to potężny. Po pół godzinie udało mi się stamtąd odjechać w strasznym scisku – Jakoś wcisnęłam się środka i nie dałam wypchnąć.
Do pracy spóźniłam się tylko 20 minut i poza napierającym dziadziem więcej przygód nie stwierdziłam ;p.