Po wigilii w domu, jak co roku wybrałam się do M. Tak trochę w ciemno… i to dosłownie. Odkąd wywiesili ogłoszenia w autobusach, jakie linie i o której godzinie przestają jeździć, nie udało mi się ich, mimo kilku prób, przeczytać. W czasie jazdy nie miałam odwagi, bo skąd wiedziałam kiedy kierowca przyśpieszy, a ja się znowu wykopyrtnę ;p. Kilka dni z rzędu, na końcu trasy (mój przystanek), podnosiłam szybciutko dupsko i leciałam do ogłoszenia. Jak tylko zaczynałam czytać, kierowca gasił światło, bo chciał żebym już sobie poszła… Kurde… mógł dać minutkę… ja w końcu tak wolno nie czytam :/.
Nic to. Po wigilii wyszłam z założeniem, że najwyżej czeka mnie nocna godzinna wycieczka przez totalne zadupie. Miałam jednak więcej szczęścia niż rozumu, bo mój autobus nie został „zawieszony”. Za to kierowca, widząc jak wsiadam, zdziwił się, że w ogóle będzie kogoś wiózł ;p.
Mówię wam, niesamowite wrażenie. Jedynym pojazdem by autobus. Ulice były absolutnie puste i chyba tylko z przyzwyczajenia czekałam na zielone światło ;p. Przez całą drogę nie zobaczyłam ani jednego samochodu, a jechałam przecież główną ulicą miasta…
Dzień później słyszałam, że tego wieczora było mnóstwo wypadków. Ale jak oni to zrobili?! Przecież ze świecą trzeba było szukać czegoś, z czym można by się było zderzyć! Pijane drzewa wybiegały im na ulicę, czy jak?